ALFABET SAŁUDY. Żabko-Potopowicz

Pana profesora pamiętam, z czasów gdy pracowałem w warszawskim Instytucie Ekonomiki Rolnej. Dziewięćdziesięcioletni bardzo elegancko ubrany pan; chodził wyprostowany z pewną dystynkcją; zawsze z laseczką, ale właściwie nie po to by się podpierać, on ją tylko był łaskaw nosić z właściwą mu gracją. Od czasu do czasu zachodził do pokoju, w którym stało moje biurko. Zawsze uśmiechnięty; do przesady uprzejmy. Posługiwał się wykwintną polszczyzną.

To też, gdy w czasie zajść w 1968 roku, spotkał przed biblioteką warszawskiego Uniwersytetu grupę bojówkarzy maltretujących bezbronnego studenta bezzwłocznie zainterweniował.

– Podszedłem, stuknąłem delikatnie laską o chodnik, a gdy oprawcy na chwilę przerwali swą robotę, dotknąłem dłonią ronda kapelusza i spytałem jak umiałem najspokojniej: „Drodzy panowie, bardzo przepraszam najmocniej, że przeszkadzam, ale ja chciałbym uzyskać od panów możliwie jednoznaczną odpowiedź na proste pytanie, czym zasłużył sobie ten młody człowiek…
Nim zaskoczeni moją przemową pałkarze zdobyli się na ripostę, student zdążył się
w pospiesznym tempie ewakuować. Teraz jedynym ich wrogiem na pustym dziedzińcu stała się moja skromna osoba. Hurmem rzucili się moją stronę nie szczędząc mi wulgarnych wyzwisk:

– Ty stary skurwysynu, ciebie tu też zaraz spałujemy, spierdalaj!!!

W tym miejscu profesor zawiesił głos na jedna czy dwie sekundy.

– I co było dalej? – spytał jeden ze słuchaczy.

– A co mogłem robić? S p i e r d a l a ł e m .

 

Bronisław SAŁUDA