Było, nie minęło: Istnieć wbrew sobie

Wywiad z Henrykiem Panasem, olsztyńskim pisarzem i publicystą. Wywiad został opublikowany 34 lata temu w miesięczniku „Merkuriusz”, 1980, nr 6.

Henryk Panas urodził się we Lwowie 4.I.1912 roku. Tam też, na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza ukończył filologię polską. Zaczął pisać podczas wojny, będąc żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych. Debiutował w tygodniku „W drodze” ukazującym się w Jerozolimie.
Po wojennej ody­sei wraca do kraju i osiedla się we Wrocławiu. W 1952 roku opuszcza miasto
i udaje się do wsi Kamionki na Mazurach.

Wówczas skazał się Pan na prowincjonalność – dlaczego?

– We Wrocławiu byłem profesorem w Wyższej Szkole Pedagogicznej i Wyższej Szkole Muzycznej. Pełniłem liczne funkcje. Ale później, jak mnie zaczęli „podgryzać”, sam wycofałem się na z góry upatrzone pozycje.

Postanowiłem pójść na wieś. Szukałem zapadłego kąta. Miałem już zaklepaną pracę
w Bie­szczadach w miejscowości Bóbrka. Inspektor do spółdzielni produkcyjnej mnie pchał, żeby szkołę prowadzić. Złote góry obiecywali. Panie – mó­wili – tutaj w spółdzielczym stadku i krówka pochodzi i owieczek parę będzie. Zginąć to pan u nas nie zginie.

Zjechałem z żoną obejrzeć. Ale akurat tam przyjechało dwóch takich samochodem… Jak ja ich zobaczyłem, to zaraz uciekłem w drugi koniec Polski. Znalazłem sobie sam pracę 12 kilo­metrów od Giżycka. Bardzo dobrze zrobiłem. Wszyscy się dziwili – mówili, że to czyste sza­leństwo…
A ja myślę sobie trudno, nikomu się nie będę kłaniać, nie będę czapkować.

– Jak pan wspomina ten blisko czteroletni kres wygnania?     

– Wie pan, było bardzo ciężko, ale ja go wspominam o tyle dobrze, że właściwie tam za­cząłem pisać. Fizyczne, bytowe warunki były okrutne. Bez żadnej komunikacji, bez światła, bez niczego – obraz nędzy i rozpaczy, zbieranina z całej Polski, analfabeci, wsjakaja swołocz. I że­by tam nie sparcieć, nie zmarnować się musiałem czymś się zająć i zacząłem pisać.

Tylko życie było okropne. Nasze dochody wynosiły 1500 złotych. Mnie krowa dawała więcej dochodu, aniżeli moja posada kierownika szkoły. To była twarda szkoła życia, ale koniec końców, wyszło mi to z pożytkiem. Zacząłem wygrywać rozmaite konkursy literackie i – ale to już przypadek zrządził – wygrałem w totolotka 80 tysięcy i domek w Olsztynie kupiłem.

– Przyznam się, że inaczej wyobrażałem sobie Pana karierę. Myślałem, że ściągnięto pana do Olsztyna, że dano…

–  Nie, ja nic nikomu nie zawdzięczam. Proszę sobie wyobrazić, nie mogłem dostać w Olszty­nie nauczycielskiej posady. W końcu dali mi pra­cę w szkole podstawowej na Kolonii Mazurskiej, gdzie uczyłem gimnastyki, śpiewu, wszystkiego. A ja miałem najwyższe kwalifikacje pedagogicz­ne w całym województwie. Nikt wyższych ode mnie wtenczas nie miał, nawet profesorowie Kor­towa. Takie były stosunki wtedy. Ale ja się nie dawałem.

Później moja sytuacja zaczęła się klarować, bo rehabilitacja przyszła. Wybrałem zawód
dzien­nikarza i poszedłem do „Warmii i Mazur”. Byłem najpierw publicystą, później przez rok sekreta­rzem redakcji…

– Od tamtych wydarzeń upłynęło ćwierć wie­ku. Zdobył pan uznanie i sławę.
Pana książki, których naliczyłem osiemnaście, tłumaczone są języki obce. Powieść „Według Judasza” do­czekała się japońskiego przekładu. Jak pan pa­trzy na swoją pozycję?

– Tak, jak ona na to zasługuje. Nie przece­niam jej. Owszem, mam tę firmę wyrobioną, ale nie należę do żadnej koterii, do żadnego klanu i nie zależy mi nawet na tym. Jestem już sta­rym człowiekiem i jest mi wszystko jedno, co będzie to będzie. To co osiągnąłem to mnie za­dowala
i jestem spokojny, że to przetrwa swój czas. Nie tylko ta książka „Według Judasza” ale i inne też. Może to co ja piszę, to nie jest pisar­stwa awangardowe, ale pisarstwo awangardowe nie jest dla ludzi. Ono jest tylko dla smakoszów, dla krytyków, dla cmokierów.

– Na pewno zetknął się pan z praktyką uwodzenia co lepszych pisarzy z prowincji do War­szawy. Zresztą nie dotyczy to tylko pisarzy. Wy­biera się diamenty, a zostaje żwir. Prowincja staje się coraz bardziej jałowa. Jak pogodzić tę praktykę z zapewnieniami
o równomiernym, nie tylko ekonomicznym, rozwoju kraju?

– To jest rzecz naturalna. Zawsze, wszędzie, na całym świecie, nie tylko u nas, istnieje ta tendencja dośrodkowa w twórczości artystycznej. W większych ośrodkach są większe możliwości, większe ocieranie się o takie, czy inne wielko­ści, lepsze kontakty.

– Czym więc tłumaczyć Pana pozycję satelitarną?

– Ja nigdy o to nie dbałem, pisałem po pro­stu z wewnętrznej potrzeby. Zdawało mi się, że mam coś ważnego i niebanalnego do powiedze­nia. A do tego nie potrzeba stolicy. Pewnie, tu są większe trudności, ale udało mi się je prze­łamać. Ot, przypadek zrządził. Żeby nie odkrył mnie Iwaszkiewicz, nie napisał tej recenzji w „Życiu Warszawy”, to może by ta książka („Wed­ług Judasza” – przyp. J.S.), jak wiele innych prowincjonalnych, o których nic zgoła się nie wie, choć to są naprawdę dobre książki, prze­szła niezauważona. Ja co do tego się nie łudzi­łem. Chciałem się wypowiedzieć na głos i to osiągnąłem. A te dodatkowe rzeczy, które z tego wynikają: sława, rozgłos, pieniądze… Ja specjal­nie za tym nie leciałem.

– Coś mi się wydaje, że nawet Olsztyn pana specjalnie nie rozpieszcza. W ubiegłym roku „Gazeta Olsztyńska” organizowała plebiscyt na najpopularniejszego olsztynianina. Wygrał dyrektor PGR-u, a pan znalazł się na punktowanym miejscu
w pierwszej dziesiątce. Czy to nie rozgorycza?

– Eee, przecież ja wiedziałem, że to jest ukartowane. Z góry postanowiono, że ten ma wygrać. Gdyby bezstronnie liczono głosy, też może bym nie wygrał. To dla mnie było bez znaczenia.
Pro­sili mnie koledzy z redakcji żebym wszedł do tych kandydatów, bo to im było potrzebne do „szczoty”, żeby wszystkie zawody były reprezentowane.

Wie pan, z tą sławą literacką na prowincji… Już minęły te czasy, kiedy pisarz coś znaczył.
Co z tego, że moje książki tłumaczone są na obce języki, że może gdzieś tam w Japonii wiedzą, że istnieje taki Panas, pisarz polski. Ręczę panu, że w Olsztynie 50 procent mieszkańców o mnie nie słyszało, choć co sobota moje nazwisko w ga­zecie figuruje.

– Czyżby rozczarowanie czytelnikami, odbior­cami kultury?

– Raczej tak. Tutaj społeczeństwo, poza mło­dzieżą, mało czyta, nie interesuje się niczym. Teatr robi bokami. Jako naczelny „Warmii i Ma­zur” na głowie stawałem, ażeby zyskać jakąś poczytność dla tego pisma, żeby jakiś lokalny patriotyzm rozbudzić. A ja więcej rozprowa­dzałem miesięcznika poza obszarem wojewódz­twa niż w całym województwie.

– Być może regionalizm się przeżył?

– Nie powiedziałbym. Nie wytworzył się tu­taj jeszcze patriotyzm lokalny, jaki jest na przy­kład na Podhalu, czy Opolszczyźnie. Może na to za wcześnie. Ludziom nie zależy na tym, żeby tu wszystko było najlepsze. To jest obiektywna ocena sytuacji społecznej u nas. A tak może
w całym kraju jest, licho wie…

Ja tego nie mówię w sensie potępienia, bo ja to bardzo dobrze rozumiem. Tutaj napłynęła
lud­ność z Wileńszczyzny, z Podlasia, z Polesia, z tej prymitywnej, przedwojennej Polski „C”.
Było to ćwierć wieku temu, teraz rośnie drugie pokole­nie, ale z tymi samymi tradycjami. Jego tato był rolnikiem albo nawet fornalem, a teraz został kimś, to on zachował mentalność wyrobnika wiejskiego albo małorolnego chłopa. Sposób my­ślenia, potrzeby, wszystko… A to oznacza kult drobnomieszczaństwa, bo dla robotnika i chło­pa przedwojennego ideałem był nie arystokrata tylko drobnomieszczanin – aptekarz, kupiec, je­go sposób bycia, mieszkanie itp. I to teraz stało się dziedzictwem. Tymi kategoriami się myśli. Dopiero trzecie pokolenie nabierze jakichś innych tendencji. Dlatego ja tych ludzi nie potępiam, że oni są tacy – oni innymi nie mogą być.

– Do 1973 roku był pan redaktorem naczelnym „Warmii i Mazur”. Wówczas pismo to liczyło się w regionie północnym. Gdy pan odszedł mie­sięcznikowi skrzydła złamały się. Co było tego przyczyną?

– Nie przeceniam siebie, ale jak każdy czło­wiek mam swój styl życia i styl bycia. Ten styl rzutował na pismo i jego koncepcję. Po moim odejściu przyszedł pijaczyna, posprowadzał swoich kolesiów, też pijaków i tak zeszmacili pismo. Żaden z nich nie znał języka polskiego, niechlujnie redagowali, jak to po pijaku. Teraz przyszedł Willan – solidna firma. Od czasu, jak on objął redakcję pismo odzyskuje równowagę,  nawet poziom.

Ale ono istnieję właściwie wbrew życiu. Ol­sztyn intelektualnie nie dorósł do poważnego miesięcznika. Robić nawet dobre pismo, to i tak nie będzie czytelników. Akuratnie „Panorama Północy” jest na poziomie Olsztyna, a już coś lepszego, to nie tu.

– Jak jawi się panu, z punktu widzenia pro­wincji, polska literatura współczesna?

– Zastanawiam się, dlaczego współczesna pol­ska literatura jest taka miałka, taka o niczym.
Cała, prawie cała nie wyłączając nawet „Popio­łu i diamentu”, który jest  diamentem tylko na tle ogólnego popiołu. Bo naprawdę książka ta nie jest ani głęboka, ani prawdziwa. Obraz to fałszywy, tendencyjny, chociaż w dobrych inten­cjach robiony. „Kolumbowie…”?
Może, ale to nie jest książka współczesna.         .

A teraz ci młodzi pisarze i to co oni piszą… Ja przyznaję się, że nie mogę tego czytać. Wez­mę do ręki książkę młodego pisarza, przekartkuję, zobaczę o czym on prawi i odkładam, bo nie znajduję tam żadnej zachęty. Wolę wziąć któregoś klasyka i tam mogę się rozkoszować przypominając sobie pewne kawałki, nawet nie całość. Ale to są skutki tego, że my powoli zmie­rzamy do społeczeństwa bezideowego.

Nie ma żarliwości w społeczeństwie, ani żar­liwości pro, ani żarliwości contra. Nawet ta li­teratura kontestacyjna jest jakaś miałka. Czym jest ta nasza literatura? Czy jest to walka o ja­kieś wielkości, jakieś ideały?

Właśnie teraz zadaję sobie pytanie, po co ta literatura istnieje? Albo żeby bawić, albo żeby zbawić. Tylko dwa takie cele dla pisarzy mogą istnieć. Albo pisarz chce zbawić świat w jakiś sposób tym co pisze, albo pisze dla zabawy. To mogą być kryminały, porno, powieści z fabułą, które ludzie biorą do poduszki, żeby zapomnieć o tym świecie. Ale jeżeli to nie służy ani temu, ani temu – to po jaką. cholerę…

– Czegóż możemy oczekiwać od Pana? Sły­szałem, że pracuję Pan nad drugą częścią apo­kryfu „Według Judasza”?

– Do tej pory jeszcze palcem nie tknąłem, ale zabieram się już pomału, myślę. Tą rzecz musi być przeżuta gruntownie, tym bardziej, że minęło od tamtej książki siedem lat. To nie zna­czy żebym zmarnował ten czas. Ale czy napiszę coś lepszego? W każdym razie do tego mam wiel­ką ochotę, to mi sięchce pisać, to dla mnie ma jakąś ważność i chyba dla innych myślących lu­dzi także.

– Wiele niepochlebnych rzeczy słyszy się o dziennikarstwie na prowincji. Nawet ci najlepiej zapowiadający się dziennikarze na skutek okoliczności, zamiast dobrze pisać piją i grają w karty. Jakie są Pana obserwacje?

– W „Warmii i Mazurach” byłem naczelnym i sam sobie byłem panem. Pisałem to co chcia­łem. Teraz też piszę to co chcę, ale chcę to co muszę. Nieraz korciło mnie by napisać coś ostre­go, krytycznego, ale ja z góry wiem, że nie za­mieszczą. W takiej gazetce wojewódzkiej, to na­czelny boi się własnego cienia. Nawet tam, gdzie rzeczywiście rzecz jest karygodna to nie może napisać, bo to rzutuje na całość, na obraz. A tu aż się prosi żeby pisać.

Niektóre artykuły człowiek czyta i nie wia­domo, czy śmiać się, czy płakać. Jakim to sty­lem, jakie to naiwniutkie, jakie to cieniutkie. Chociaż stara się to kolegium redakcyjne, ale ono samo nie jest na wysokim poziomie. Wedle sta­wu grobla. W Warszawie skutkiem większej kon­kurencji wymagają wyższego poziomu, ale to też mniej więcej jedno i to samo.

Pan wyjdzie z tej rozmowy i pomyśli, że jestem zgorzkniałym, zgrzybiałym starcem, które­mu wszystko się nie podoba. Nie, tak wcale nie jest Jestem sceptykiem i mam, pochlebiam so­bie
i wierzę w to, zdrowy pogląd na każdą spra­wę – krytyczny, ale nie po to, żeby stłamsić, ale ulepszyć.

– Zapewne zechce pan autoryzować wywiad…

– Nie, pisz pan co pan chcesz.

– Dziękuję.

 Rozmawiał: JANUSZ SOROKA