Motocyklem dalej niż Nanga Parbat

Na pięterku w Pojezierzu gościł olsztyński podróżnik, Marek Bladowski, który motocyklem zjeździł przysłowiowe pół świata, a może nawet więcej.


Prywatnie pan Marek jest cenionym stomatologiem, a swoją „podróż” rozpoczął zaraz po studiach, podejmując pracę w bardzo egzotycznym miejscu – Papui Nowej Gwinei. Miejsce to kojarzy się z łowcami głów, mroczną, wilgotną dżunglą i jadowitymi pająkami, ale dla poszukiwacza przygody to nie straszne, z każdego miejsca, jak podkreślał nasz gość, można wynieść inne, bardziej pozytywne wrażenia.
Pomogła mu również druga pasja – miłość do pięknych motocykli. Nawet teraz, trudno byłoby doktorowi ukryć fascynację kultowym zjawiskiem lat siedemdziesiątych – filmem Easy Rider. Marzenie – jechać wielkim motocyklem, aż za horyzont, bez określonego celu – to stwarza poczucie wolności, gdy na twarzy czuć słońce, wiatr, i ten balans motocykla przy przycinaniu zakrętów.
A później, już jako stateczny doktor stomatologii, wykorzystywał każdą dłuższą przerwę od pracy, by zaspokajać swoją ciekawość świata.
Ten wieczór poświęcony był jego wyprawie do północnego Pakistanu, oczywiście motocyklem, drogami i bezdrożami tam gdzie Himalaje, Karakorum i Hindukusz.
Doktor przygotował obszerną prezentację multimedialną z miejsc, które odwiedził. Chciał podzielić się swoimi wrażeniami, żywo reagował na pytania słuchaczy, uzupełniając relację dygresjami, zdawało się, że przeżywał tę wyprawę raz jeszcze.
Podróż rozpoczęła się w Islamabadzie, na lotnisku, gdzie czekał umówiony przewodnik – mieszkaniec gór, Jimmi – jak się później okazało, sympatyczny człowiek i świetny towarzysz podróży. Wynajęte motocykle, nie wzbudzały szczególnego entuzjazmu, a na opony lepiej było nie patrzeć.
Kolejne dni były coraz bardziej ekscytujące, bo napięcie rosło wraz z osiąganą wysokością. Jechali wciąż coraz wyżej, ku najwyższym szczytom Ziemi, a droga z asfaltowej z czasem zmieniła się w gruntową, co oznaczało liczne niespodzianki, ponieważ łatwo mogła ją zmyć wezbrana rzeka lub zawalić lawina.
Przewodnik Jimmi, był nieco uparty bo koniecznie chciał zabrać pana Marka nad tamtejsze jeziora, stanowiące dla miejscowych szczególną atrakcję. Była tam rozwinięta baza hotelowa, a ludzie gromadnie przyjeżdżali by odpoczywać i pływać łódkami. Na nic zdały się tłumaczenia doktora, iż wokół miasta, z którego przyjechał, jest ich kilkanaście. Jednak trzeba przyznać, że sceneria wokół tych jezior zapierała dech w piersiach – była naprawdę wyjątkowa.
Rzeki, zarówno te wielkie, jak i małe, ukazywały swoją dostojną piękność, nieustannie kotłując wodę – są przerażające. Sfilmowana scena, w której nasz gość, przechodzi mostem linowym nad jedną z nich, jest pełna niepewności, widać to na jego twarzy, i to tak sugestywnie, że udzieliło się oglądającym, więc z ulga przyjęliśmy, gdy wreszcie stanął na stabilnym gruncie.
W prezentacji doktora dominowały góry, majestatyczne i zachwycające, ale tam wszędzie są góry, nad rzekami, jeziorami i wszystkie potężne, ich obecność przytłacza.
Te dalsze zazwyczaj spowite mgłą, ale bywały dni słoneczne, i wtedy widać było tych gór dalekich wyniosłe szczyty, i tę którą, jakby ktoś pomalował bielą – fantastycznie, a ta góra to właśnie Nanga Parbat.
Mieliśmy też trochę okazji poznać ludzi tam żyjących, doktor mieszkał u nich, jadał z nimi. Czuł się wśród nich dobrze, ale trudno było mu pojąć z czego ci ludzie żyją. Natura obdarzyła to miejsce pięknymi widokami, ale na tym kamienistym pustkowiu niewiele co rośnie i zdawałoby się, że nawet kozy z trudem znajdują pożywienie. Oczywiście pięknoduchy żyjący zachwytem, zawsze coś wyskubią