Fotografia z anegdotą: Piotr Płaczkowski

Nocne obrzędy, czyli fotograf wyprowadzony w pole. W roku 2003 współpracowałem z miesięcznikiem turystycznym „Voyage”. Redakcja zleciła mi temat: „Zimowe Bieszczady”; wyprawę rozpocząłem na początku stycznia i wymyśliłem sobie, że pokażę obchodzone tam Święto Jordanu.

Święto to należy do jednych z najważniejszych świąt cerkiewnych. Wszakże to chrzest Chrystusa w rzece Jordan dał początek chrześcijaństwu i stał się fundamentem wszystkich tajemnic wiary. W wigilię święta wiernych obowiązuje post, modlitwa i czuwanie. W domach spożywa się postną kolację, podczas której wierni dzielą się przaśnym chlebem – na znak pokoju i chrześcijańskiej wspólnoty. W dniu święta w cerkwiach odbywa się uroczysta Boska Liturgia. Po skończonym nabożeństwie wierni, w procesji prowadzonej przez księdza, udają się nad rzeki lub strumienie. Kapłan, po przybyciu na miejsce, na pamiątkę Chrztu Pańskiego, zanurza trzykrotnie w wodzie wielki, złocony krzyż i potrójną świecę. Zanurzenie krzyża symbolizuje wierność i oczyszczenie, zaś świecy – Trójcę Przenajświętszą, która po raz pierwszy objawiła się w czasie chrztu Chrystusa. Tyle wiedziałem.

Trafiłem do Komańczy; bo są tam dwie cerkwie: stara z 1802 roku drewniana cerkiew prawosławna i współczesna murowana greckokatolicka. Najbardziej mi zależało na udokumentowaniu obrządku ze starej cerkwi, gdzie liczba wiernych była znacznie mniejsza, ale uroczystość bardziej mistyczna. Do Komańczy dotarłem około godziny 22 . O postawieniu samochodu na podwórku, z racji zasp, nie było mowy. Śniegu napadało na 1,5 metra, a miejscami znacznie więcej. Po drugiej stronie drogi była tylko mała nisza w zaspie, zrobiona przez pług odśnieżający. Akurat na szerokość samochodu, choć już otwarcie drzwi było problemem. Ale nie było wyjścia, musiałem tam zaparkować. Szczęśliwie wynajęta kwatera znajdowała się w idealnym miejscu, było stąd widać obydwie cerkwie.

Gospodyni, gdy dowiedziała się o moich planach na następny dzień, zaoferowała pomoc w obserwowaniu porannych wydarzeń, gdyż okna z jej kuchni wychodziły na starą cerkiew, za to okna z mojego pokoju na nową. Wiadomo było, że „starzy” mają zejście do strumienia na wysokości cerkwi i idą trochę wcześniej niż „nowi”. Ci zaś prowadzą procesję główną drogą w dół tego samego strumienia. Następnego dnia od świtu podekscytowany czekam w oknie, ale nic się nie dzieje. Gospodyni, co była ze mną w zmowie, od 6 rano krząta się po obejściu i obserwuje starą cerkiew, ale tam wciąż cicho. O 9 zaczynają schodzić się wierni do nowej cerkwi. Po nabożeństwie formują na drodze procesję, więc ja już biegnę do nich z aparatem. Fotografuję cały obrządek, ale wiem, że to nie jest to, na co czekałem – nie taka mistyka, jakiej się spodziewałem.

Wracam więc, a gospodyni melduje, że przy starej cerkwi nadal nic się nie dzieje. Zaintrygowany idę przeprowadzić śledztwo. Na śniegu jest trochę śladów, ale moim zdaniem zbyt mało, jak na procesję. Mijam sąsiednie gospodarstwo, gdzie dostrzegam właściciela. Zapytałem go, dlaczego nie było procesji do strumienia.
– Panie, była ale o 5 rano, aż psy mnie obudziły. Nie wiem, co się stało, nigdy jak tu mieszkam, tak wcześnie tego nie robili – odpowiedział.
Dowiedziałem się też, że samochód zaparkowałem dokładnie u wejścia na posesję popa ze starej cerkwi. No cóż, widzieli mnie, a nie chcieli mieć intruza, który by ich podglądał. Trzeba przyznać, że wywiad mieli dobry.
Ale pozostały zdjęcia zrobione w pełnym świetle dnia, spóźnione w stosunku do tego, co widziałem oczami wyobraźni, pełne niedosytu i tak właśnie pozostało.