Jacek Hugo-Bader: W tym zawodzie trzeba mieć tzw. reporterskie szczęście

Jacek Hugo-Bader

Jacek Hugo-Bader

Do dziennikarstwa trafiłem z ogłoszenia. Wcześniej handlowałem ciuchami na łóżku polowym, pracowałem w sklepie spożywczym, jako nauczyciel w szkole. Któregoś dnia wróciłem do domu zmachany i żona z dwojgiem dzieci trzymającymi ją za spódnicę pyta: i ile dzisiaj zarobiłeś? Nic – odpowiedziałem.

Siedzimy przy kolacji, czytamy Gazetę Wyborczą, a na drugiej stronie w lewym dolnym rogu ogłoszenie, że redakcja szuka dziennikarzy. Poszedłem następnego dnia do Gazety, kazali mi napisać na jednej kartce, co widzę wokół siebie i powiedzieli przyjdź jutro. Tak przychodziłem codziennie i dopiero po kilku tygodniach dowiedziałem się, że w dniu, gdy pisałem sprawdzian, zostałem przyjęty do pracy.

Miałem w życiu wiele szczęścia. Mogłem wykonywać zawód, który pozwalał poznawać ludzi, świat. Trafiłem na okres najlepszy dla dziennikarstwa, bo na naszych oczach zmieniał się świat, w którym żyliśmy. Mogliśmy opisywać upadek wielkiego, straszliwego imperium. Te przemiany gospodarcze, polityczne i cywilizacyjne mogłem nie tylko obserwować, ale i opisywać jako dziennikarz w gazecie, która była najlepsza w tej części Europy. Czy można mieć ciekawsze życie niż moje? Nie ma takiego wariantu…

Teraz dziennikarstwo podupadło, spadają nakłady gazet, jest coraz mniej ambitnych tekstów. Ale Gazeta Wyborcza trzyma poziom, cały czas wspiera reportaż, jeden z najambitniejszych gatunków dziennikarskich. Jesteśmy drugim pokoleniem polskiego reportażu, które dzięki Gazecie miało szansę się rozwijać. W Gazecie Wyborczej jestem zatrudniony na pół etatu, piszę książki, jeżdżę po Polsce, mam dużo spotkań autorskich. Zwolniłem te pół etatu, żeby móc pracować nad własnymi projektami, a adepci zawodu mogli rozwijać swoje kariery. Ciężkie czasy przyszły dla dziennikarzy.

Jacek Hugo-Bader

Jacek Hugo-Bader

Pomysł na napisanie pierwszego reportażu wcieleniowego przyszedł mi do głowy, gdy pod Dworcem Centralnym w Warszawie widziałem, jak ochroniarze wyrzucali kloszarda z ogródka barowego. Pomyślałem, że mógłbym się przebrać za menela, wejść w to środowisko i je opisać. Wtedy jeszcze tematy zgłaszało się kierownictwu, więc pobiegłem do redakcji i mówię o swoich zamiarach. Bardzo się zdziwili, ale oczywiście odpowiedź była na tak.

W tym zawodzie trzeba mieć tzw. reporterskie szczęście. Ono zależy od nas samych. Jest wypadkową determinacji. Trzeba tak kombinować, tak wymyślać swoje zdarzenia, przyszłość reporterską, żeby to szczęście się przytrafiło. Słowem – trzeba sprowokować los, żeby coś się wydarzyło. Jak się nic nie dzieje to trzeba się dobrze rozglądać, zostać dajmy na to lodziarzem, potem się gapić, obserwować, notować.

Mam w sobie ogromną determinację i zawsze próbuję to szczęście reporterskie znaleźć. I nigdy nie zakładam, że coś może się nie udać. Tak było np. wtedy, gdy przemalowałem się za czarnoskórego i poszedłem na marsz niepodległości. Ulica inaczej wygląda, gdy się nią idzie, a inaczej, gdy dwie godziny siedzi na krawężniku i obserwuje ludzi. Wtedy widzisz te szczegóły, których reporter potrzebuje.

Przebierać się można tylko w wyjątkowych sytuacjach, bo to jest forma oszustwa. Bohaterowie reportażu nie wiedzą, że mają do czynienia z dziennikarzem. Gdy namawiałem kloszardów na rozmowę to zawsze mi odmawiali. W ogóle nie chcieli rozmawiać. Musiałem się przebrać za menela, żeby się przede mną otworzyli.

Na głowie miałem starą ruską czapkę z futra, na nogach drewniane chodaki wyprodukowane jeszcze w Generalnej Guberni, na sobie jakąś zapaskudzoną marynarkę, zapuszczona broda i paznokcie. Skumplowałem się z panem Piotrusiem, który został jednym z bohaterów mojego tekstu “Charlie w Warszawie”. Mieszkałem z nim przez tydzień na klatce schodowej.

A był osobą nieprzeciętną, z niewiarygodną historią. Kiedyś grał na gitarze u Niemena, np. w piosence Pod papugami. Znał ze czterysta piosenek w kilkunastu językach i pił nieprawdopodobne ilości alkoholu. Raz mi się zwierzył, że jednego dnia wypił sześć półlitrówek wódki. W tym środowisku szybko zawiązują się przyjaźnie. Ale wiedziałem, że go oszukuję, pruję z niego flaki, wszystko z niego wyciągam, a on nie wie, do kogo gada i że to jest wszystko na sprzedaż.

Zostałem więc jego prositielem. To rosyjskie słowo, które nie ma u nas odpowiednika, a oznacza osobę, która chodzi z kapeluszem i aktywnie zbiera pieniądze, gdy muzyk gra. Stworzyliśmy dwuosobowe combo. Po tygodniu postanowiłem, że powiem, kim jestem. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, nawet chyba nie podniósł głowy i nie popatrzył na mnie, jak na człowieka z innego świata.

Pytanie, po co ta heca, po co ta zabawa w przebierańca? Ano po to, żeby się inny człowiek przed tobą otworzył. W innej sytuacji, czyli podczas normalnej rozmowy z dziennikarzem, nie byłoby to możliwe. Tygodniami za nimi chodziłem, ale marnowałem czas. Wszystko było nijakie, miałkie – zero materiału na reportaż. I to jest ta wyjątkowa sytuacja, kiedy można zastosować oszukańczą metodę reporterską.

Posłuchaj wypowiedzi Jacka Hugo-Badera

Kiedyś siedziałem tak na ulicy i widzę, jak pewien mężczyzna znosi do ulicznego kosza na śmieci różne odpady, w tym ludzkie odchody. Co jest, myślę sobie, co się dzieje? Zagajam rozmowę i słyszę: kał wynoszę. Kto dzisiaj kał wynosi, kto w ogóle tak mówi? – myślę sobie. Od słowa do słowa i okazało się, że rodzina mieszka samotnie w kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu bez prądu, wody, gazu, kanalizacji. Była ofiarą czyścicieli kamienic. Wszyscy inni lokatorzy zostali zmuszeni do wyprowadzenia się, a ci ostatni Mohikanie trwali na swoim przez trzy lata, na czwartym piętrze, z małymi dziećmi i bez żadnych wygód. W ten sposób znalazłem bohaterów do reportażu i sprawa czyścicieli wyszła na jaw.


Wypowiedzi reportera pochodzą ze spotkania autorskiego zorganizowanego 6 czerwca 2019 r. w olsztyńskim teatrze im. Stefana Jaracza.