Wzdłuż drogi do Władysławowa, za Puckiem, wiatraki mielą wiatr. Hipnotyzujące olbrzymy. Nie mogłam od nich oderwać wzroku, są takie majestatyczne, monotonne, zajęte sobą.
Ale właśnie wtedy dojrzałam też coś zupełnie innego; na pustym polu, patrząc w stronę morza, bo tam dalej jest już tylko morze – szpaler kilkunastu wychudzonych drzew, stojących w równym rzędzie, jak straceńcy przed rozstrzelaniem. Wydało mi się to nienaturalne. Zazwyczaj drzewa tu, targane wiatrem, kulą się i karłowacieją, te zaś wyrosły dość wysoko. Wyglądały jak palmy, albo sterczące miotły. Czy ktoś je tak popodcinał, czy zrobił to wiatr? Usytuowanie ich, sam układ, wydało mi się nieprzypadkowe, nasuwało skojarzenie z monolitami ze Stonehenge. Jaki mógł być tego zamysł?
Byłam poruszona tym widokiem, wciąż go miałam w głowie, więc wracając zatrzymaliśmy się w pobliżu, bo tak bardzo tego chciałam, a że nie było tam miejsca do parkowania, stanęliśmy na poboczu ruchliwej drogi, dla bezpieczeństwa zapalając awaryjne światła. Wiało tego dnia i śnieżyło, oj bardzo wiało. Samo wyjście z ciepłego samochodu było już wyzwaniem. Jacek został w aucie, bo uznał że musi go pilnować, a ja poszłam w tę miotaną wiatrem szarość, ku tym drzewom, sama, Jacku!
A wiatr był bezlitosny, smagał twarz, przeszywał na wskroś ubranie; najpierw pokonałam przydrożny rów, zjeżdżając kilkukrotnie ze skarpy, później nogi grzęzły w bruzdach pola. Szukałam miejsca o najlepszej ekspozycji, szłam w pooraną pustkę, by być bliżej, coraz bliżej, lecz ciążył mi plecak. Wspierałam się statywem. Ależ wiało! Czułam pot na czole, już bliska zniechęcenia, ale brnęłam dalej, Jacku!
Pogodzona z samotnością podekscytowanej fotografki, przeszywana wiatrem; to wtedy też zrobiło mi się żal wiatraków; znalazłam miejsce o właściwej perspektywie, gdzie udało się zgrabiałymi od zimna dłońmi rozstawić statyw, zamontować aparat, uregulować i zrobić zdjęcie; lecz zagadka samotnych drzew pozostała nierozwiązaną.