Andrzej Burzyński: Ja, Minotaur

Andrzej Burzyński. Fot. Newsbar.pl

Andrzej Burzyński. Fot. Newsbar.pl

-Wielu  mieszkańców Olsztyna pamięta pana z teatru, zwłaszcza z monodramu “Niejaki Piórko”. Interesujący się malarstwem pamiętają z kolei pańską autorską wystawę w BWA, którą mogliśmy oglądać bodaj dziesięć lat temu. Kim jest Andrzej Burzyński: bardziej aktorem czy malarzem?

-Kiedyś aktorem, teraz malarzem. Malarstwo było dla mnie w pewnym sensie uzupełnieniem artystycznym. Gdy nie wiodło się na scenie, a były takie momenty na emigracji, to zajmowałem się malarstwem, które także dawało źródło utrzymania. Ciągle sporo maluję. Właściwie jeśli każdego dnia nie chwycę za pędzel, to uważam ten dzień za stracony. Swoje prace pokazuję głównie w Polsce, ale zdarzało się także kilka razy wystawiać je we Francji. W Paryżu, gdzie mieszkam od 40 lat, nie jest łatwo przebić się na rynku sztuki, bo wiele zależy od gustów właścicieli galerii, w dodatku za ekspozycję swoich prac – jeśli nie ma się nazwiska – trzeba zapłacić. Teraz mam to szczęście przez dwa tygodnie pokazywać swoje obrazy w Olsztynie. Później jadę z obrazami do Elbląga, gdzie przed laty też występowałem z “Niejakim Piórko”. A tak na marginesie, to dyrektor elbląskiego teatru zaproponował mi wyreżyserowanie tego monodramu z udziałem aktora miejscowego teatru.

-Jak często przyjeżdża pan do Olsztyna?

-Dość często, może nawet raz w roku. Miasto oczywiście bardzo się zmieniło, wypiękniało. Bardzo lubię spacerować deptakiem nad jeziorem Ukiel. Na 25 lat pracy w polskich teatrach 8 lat spędziłem na deskach teatru Jaracza w Olsztynie. Po raz pierwszy za dyrektora Aleksandra Sewruka i drugi raz za dyrektora Krzysztofa Rościszewskiego. Mam tu masę znajomych i przyjaciół. Reżyserowałem przedstawienia w olsztyńskim teatrze i występowałem ze spektaklem “Niejaki Piórko” Henri Michaux. Ten monodram – jak już wspomniałem – pokazywałem w Elblągu, ale także w Toruniu, w Anglii, we Francji. W Belgii reżyserowałem spektakl z udziałem miejscowego aktora.

-Mówi pan, że od 40 lat mieszka w Paryżu. Jest pan emigrantem politycznym?

-Wyjechałem z Polski w 1979r. na rok przed wydarzeniami sierpniowymi, ale nie tylko z powodów politycznych. Wówczas, od pięciu lat byłem w związku z Francuską. Ja jeździłem do Francji, ona przyjeżdżała do Polski. W końcu zdecydowaliśmy, że wyjadę do Francji na stałe. Jednym z argumentów “za” był fakt, że przygotowałem “Niejakiego Piórko” po francusku. Od 13 lat żona nie żyje. Zmarła na raka piersi. Ja też mam brzuch poszatkowany przez lekarzy jakby mnie ktoś szablą dopadł. Dwa razy wychodziłem z raka. Raz z raka jelita, drugim razem z raka wątroby.

-Próbował pan robić karierę aktorską we francuskich teatrach? Pomogła panu francuska wersja “Niejakiego Piórko”?

-Wyjeżdżałem do Paryża  w nastroju – jak mówią Francuzi – szaleństwa wielkości, myślałem, że zrobię karierę.  Próbowałem wykorzystać spektakl “Niejaki Piórko”, jednak mój francuski nie był wtedy za dobry. Raz udało mi się doprowadzić do organizacji spektaklu. Miałem zagrać w teatrze, ale okazało się, że pokaz odbędzie w… garażu, a była zima, wyjątkowo, jak na Francję, chłodna. Grałem w T-shircie, część akcji toczyła się na podłodze, przeciąg hulał mi po plecach. I w czasie spektaklu straciłem głos. W teatrze powiedzieli, że teraz muszę się leczyć, więc moja kariera aktorska we Francji zatrzymała się. Zeszło ze mnie powietrze. Jednak nie rozstałem się z Piórko, bo dostałem propozycję z Belgii i wyreżyserowałem monodram z Philipe, młodym belgijskim aktorem. Po premierze cały dzień w nerwach czekałem na recenzję. „Reżyser znad Wisły pokazał widzom wspaniały spektakl” — donosiły nagłówki. Philipe powiedział, że czuł się, jakby miał transfuzję krwi — mojej. Monodram był grany w teatrze w Brukseli przez trzy lata. Gdy spektakl miał zejść z afisza, został nagrany przez telewizję. Żona pracowała w banku, a jej dyrektor był przyjacielem syna Henri Michaux, autora mojego monodramu. Dzięki tym koneksjom udało mi się do niego dotrzeć. Nawet wystąpiłem przed nim w jego mieszkaniu z obszernymi fragmentami monodramu. W podziękowaniu napisał mi, że gram Piórko z przekonaniem i siłą.

Kiedyś w Ameryce spotkałem Elżbietę Czyżewską, koleżankę ze szkoły teatralnej, która spytała mnie: jak to się stało, że ty najlepszy na roku zniknąłeś? Może dlatego zniknąłem, że miałem problemy z żołądkiem po katarze kiszek, jaki przeszedłem w dzieciństwie. Nie mogłem pić alkoholu. A aktor, który nie pije i nie lubi życia towarzyskiego, nie istnieje. Mama mi zawsze mówiła: siedź w kącie – znajdą cię. To jest najgorsza rada jaką rodzice mogą dać dziecku. A powinno się zachęcać do walki, wchodzenia drzwiami, a potem oknami. Jak w rosyjskim powiedzeniu: jak się nie pochwalisz, to cię oplują. Ja tego nie robiłem. Pewnie dlatego, że miałem to malarstwo za którym mogłem się schować.

Andrzej Burzyński. Fot. Newsbar.pl

Andrzej Burzyński. Fot. Newsbar.pl

-Wtedy, gdy się pan zadomowiał w Paryżu karierę rozkręcał Andrzej Seweryn. Nie mógł się pan podczepić pod niego?

-Miałem swoje pięć minut w teatrze. W hallu wisiało moje olbrzymie zdjęcie 3×5 metrów zapowiadające wspomniany spektakl. Pod tą reklamą z Andrzejem Sewerynem zrobiliśmy sobie fotkę. Wymieniliśmy się adresami i więcej nie miałem z nim kontaktu. Żona mnie przekonywała żebym nawiązał z nim współpracę, ale ja nawet nie chciałem. Wychodziłem z założenia, że Polak Polakowi w Paryżu nie pomoże. Taki polski kociołek, który działa zresztą wszędzie. Żydzi, tak. Oni sobie pomagają.

-Internet informuje, że ma pan 81 lat. Skąd ta wspaniała forma? Poddał się pan modom na niejedzenie mięsa i bieganie?

-Nie, nie stosuję jakiejś specjalnej diety. Zamiast biegać, każdego ranka witam drzewo, które mam za oknem. Idę na spacer. Każdy miesiąc po 80. roku życia cieszy! Aznavour, którego bardzo lubię, zmarł kilka dni temu, mając 94 lata, a jeszcze dwa dni wcześniej udzielał wywiadu. Jak już wspomniałem – nie piłem i nie paliłem, chociaż w teatrze bywało różnie. Reżyserzy często mówili: „a w tej scenie zapalisz”. Gdy grałem w „Szklanej menażerii”, stawałem tyłem, wciągałem dym i odwracając się, efektownie go wypuszczałem. Czasami dyskutowałem z reżyserem, że papieros tu nie pasuje, a potem przychodzili koledzy i mówili „on nie pali” i reżyser darował mi puszczanie dymka.

-Dawniej papieros był w filmie niezastąpionym rekwizytem. Dzisiaj patrzymy na fajki ze sporym dystansem…

-O tak. Papieros? Obowiązkowo! Był swoistym wypełniaczem, zajmował ręce, umożliwiał reżyserom podtrzymanie dramaturgii, nastroju. Dzisiaj zupełnie zniknął z kadru. Myślę, że teraz zastępuje go smartfon. Takie czasy.

-W Olsztynie, w Starym Ratuszu, pokazuje pan kilkanaście obrazów z serii nazwanej „Ja, Minotaur”. Ten byk z głową człowieka, potwór, ta tragiczna postać to pan?

-(śmiech…) Jestem adwokatem Minotaura! Jest w tym dużo teatru. To obrazy w manierze XIX-wiecznej, ale zrobione na poważnie w oleju. Kilka lat temu pojechałem na Kretę, bo chciałem zobaczyć pałac króla Minosa i jego żony. Pierwszego dnia upadłem i w trzech miejscach złamałem nogę. W chwili upadku miałem wizję: ukazał mi się Minotaur, patrzył na mnie i pokładał się ze śmiechu. Powodów tego śmiechu szukałem w mitologii i to ona opowiedziała mi wersję mitu, której dotąd nie znałem. (tekst pochodzi z portalu Newsbar.pl)